Nie
da się o tym filmie napisać i nie zdradzić przy tym zakończenia.
Choć z drugiej strony zakończenie to zbyt duże słowo. Temu
filmowi go brakuje i to być może już za duży spoiler. Końcowymi
scenami wracamy do punktu wyjścia, zataczamy koło a w głowie
zostaje pytanie, co jest grane? Jest to film bardzo Coenowski, z
bardzo Coenowskim bohaterem.
Llewyn
Davis to nowojorski muzyk folkowy oczekujący na upragniony przełom
w karierze a może i karierę w ogóle. Oczekujący to w jego wypadku
słowo klucz, ponieważ Llewyn czekając aż sukces spadnie na
niego, jak grom z jasnego nieba snuje się po nowojorskich klubach i
po kanapach znajomych. Wieczorami z gitarą w ręku wyśpiewuje
folkowe ballady i czeka (znów czeka) aż sprzedaż jego
płyt podskoczy na tyle by mógł przestać liczyć każdego dolara. Niestety
chłopców z gitarą tułających się po świecie, śpiących na
podłogach znajomych i spędzających długie zimowe wieczory w
zadymionych knajpach jest wielu.
Film
Coenów to nie jest ekranizacja kolejnej kartki z pamiętnika
muzycznej historii. Brak mu splendoru sukcesu, brak spektakularnych
kłód rzucanych pod nogi, brak momentu katharsis, brak refleksji co
ta zła, zła sława potrafi zrobić z człowiekiem. Brak w nim
pomyślności, szczęścia, sławy czy sukcesu w ogóle. Mamy za to
pod dostatkiem melancholii, przygnębienia i błądzenia po omacku.
Co jest grane panie Davis? to gorzka bajka o niespełnionych
marzeniach.
Spodziewana
przemiana nie zachodzi, bohater jakby niczego nie wynosi, a widz
jedynie przeświadczenie, że szczęśliwe zakończenie nie jest dane
każdemu i nie ważne ile prób będziemy podejmować spełnienie nie
przyjdzie. Llewyn błądzi gdzieś po ulicach Nowego Jorku, błądzi
nie tylko w sensie dosłownym, pukając do drzwi coraz to nowych
ludzi w poszukiwaniu kanapy i dobrego słowa, on błądzi też w
kontekście życiowym. Brakuje mu punktu stałego, jakiejś kotwicy
czy koła ratunkowego, którego mógłby się chwycić i wyjść na
powierzchnię. Tymczasem on dryfuje gdzieś na powierzchni sam nie
wiedząc, w którą stronę powinien płynąć by dotrzeć do brzegu,
odnaleźć cel. Kino nie lubi bohaterów takich jak Llewyn. Skazanych
na porażkę luzerów, dla których happy end nigdy nie nadchodzi.
Lubimy się przecież wszyscy oszukiwać, że jakoś to będzie, że
w końcu się uda, że po latach chudych muszą przyjść tłuste.
Przyznać
muszę, że to co urzekło mnie najbardziej to genialny soundtrack.
Zakochałam się w nim od pierwszej usłyszanej piosenki. Spokojne
folkowe ballady w wykonaniu Oscara Isaaca świetnie współgrają z
klimatem lat 60, ciemnymi od papierosowego dymu spelunami, i historią
o folkowym bardzie marzącym o sukcesie, który prawdopodobnie nigdy
nie nadejdzie. Jakoś tak chwytają za serce i powodują, że aż mam
ochotę zanucić pod nosem chłopak z gitarą... Dodatkowo
zdjęcia (nominowane do Oscara) świetnie współgrają z treścią
filmu. Lekko przyżółcone, przybrudzone odcienie brązów i
szarości nadają klimat trochę oniryczny. W końcu ten film to sen
o wielkiej sławie, niestety nie każdemu jest dane zostać kolejnym
Elvisem.
Nie da się o tym filmie napisać i nie zdradzić przy tym zakończenia. Choć z drugiej strony zakończenie to zbyt duże słowo. Temu filmowi g...